Znaleźć się na środku Atlantyku, tak przyjemnie daleko od
wszystkich codziennych spraw.
A właściwie: wrócić.
Właśnie tak o tym myślę, bo coś tutaj zostawiłam, kiedy wyjeżdżałam
rok temu. I to coś o sobie intensywnie przypomniało, gdy wczoraj wysiadałam na
lotnisku.
Spokój. Tak rozległy jak przestrzeń dookoła.
Spokój obmywający wszystko od pierwszej chwili, od
pierwszego haustu oceanicznego powietrza, od pierwszego zanurzenia wzroku w
soczystej zieleni dookoła.
Wieczór i poranek.
Poczucie, że uczestniczy się w zupełnie innym życiu. Prostszym
i wolniejszym. Dobrym życiu o nieskomplikowanym rytmie. Takim, który nigdy nie
może się znudzić.
Radość z najbardziej elementarnych czynności jak spacer
wzdłuż portu, zakupy o poranku, śniadanie na balkonie z widokiem na miasto, podczas
gdy poniżej ludzie bez pośpiechu załatwiają ważne sprawy: pozdrawiają się z
uśmiechem, wymieniają najnowsze plotki, otwierają swoje sklepy, wypijają kawę w
maleńkich naparstkach zamiast filiżanek.
Radość, gdy w sklepie uda się porozumieć w tym dziwnym
szeleszczącym języku, którego kojące dźwięki nigdy nie wznoszą się zbyt wysoko
ani nie wybrzmiewają zbyt głośno.
Radość na widok pełnej dostojeństwa wulkanicznej sylwetki
kościoła São Martiz. Jakby jego niewzruszone trwanie tutaj zapewniało
bezpieczeństwo wszystkim, którzy znajdą się w jego cieniu. Także mnie, która niespiesznie
wędruję wzdłuż jego fasady, mijając wychodzące z porannej mszy kobiety. Unoszą
ze sobą ledwie wyczuwalną woń kadzidła i chłodu starych murów.
Jutro do nich dołączę, obiecuję sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz