Bernadeta Prandzioch | Dziennik

czwartek, 20 października 2016

Peaky Blinders mają konkurencję! | „Król” Szczepana Twardocha

Szczepan Twardoch stworzył powieść gangsterską, mroczną i na wskroś męską, o ile oczywiście założymy, że bycie mężczyzną oznacza opowiedzenie się po stronie siły, przemocy, wulgarności i seksu. Ja mam co do tego wątpliwości, ale Twardoch najwidoczniej nie, dlatego spotkanie z Jakubem Szapiro musi się skończyć naszym upadkiem na deski.



Widzę go: w szytym na miarę garniturze od Zaremby, w lśniących butach od Kielmana i z nienagannie przystrzyżonymi włosami. Ma twarz Ciliana Murphy’ego, ale o tym później. Jakub Szapiro, żydowski bokser z klubu Makabi, elegant, którego wielbi warszawska ulica. Zwłaszcza ta z okolic Nalewek. To człowiek Kuma Kaplicy – gangstera wzbudzającego przemieszany z podziwem strach zarówno w Żydach, jak i Polakach. Człowiek, dodajmy, od brudnej roboty. Jak wygląda fabuła gangsterskiej powieści łatwo można się domyślić, dlatego o tym najmniej mam ochotę pisać.

„Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem”, pisze Twardoch na pierwszych stronach powieści. I ta opozycja polskości i żydowskości, tego, co nasze, a co ich, jest osią całej narracji. Jedno od drugiego zostaje oddzielone grubą krechą, którą tylko nieliczni – jak Kum Kaplica czy Szapiro – mają odwagę (czy raczej czelność) przekraczać. W tę i we wtę.

Pod gradem ciosów


Powieści Twardocha zawszy były mocne, zawsze męskie w sposobie odczytywania historii i sposobie postrzegania rzeczywistości, ale „Król” w swojej brutalności i wulgarności sięga o wiele dalej. I nie uzasadnia tego ani profesja głównych bohaterów, ani historyczne realia, ani tym bardziej literacka konwencja. Agresja w „Królu” nie służy niczemu poza przyjemnością z jej opisywania. Brutalne sceny pojawiają się raz po raz, nieprzerwanie, bez wytchnienia, na swój sposób więc nużą, o ile znużyć może coś tak okrutnego, co wywołuje jednocześni obrzydzenie i mdłości.



Podobnie okrutnie traktowane są w „Królu” kobiety. Nie tylko (co zrozumiałe) przez bohaterów powieści, ale przede wszystkim przez Twardocha. Kobiety nie są pełnokrwistymi bohaterkami, równorzędnymi znaczeniowo partnerkami mężczyzn. Są zaledwie gadżetem, dodatkiem, tłem. Istnieją tylko w tych momentach, kiedy ich obecność uzasadnia towarzystwo mężczyzny. A to przecież nie pierwszy taki przypadek – z każdą kolejną książką ten dziwny niedostatek w twórczości Twardocha staje się coraz bardziej widoczny i drażniący. Jakby sam autor kobiet nie rozumiał i – co ważniejsze – wcale nie starał się ich zrozumieć; jakby w ogóle nie obchodziły go ich motywacje, wartości, sposób myślenia, cały wewnętrzny świat.

Kobiety w „Królu” są matkami, żonami, kochankami – ale nigdy kobietami. Budowane są wyłącznie na zasadzie prostej opozycji względem mężczyzn, a zatem muszą być słabe – tak jak mężczyźni są silni, muszą być bierne – tak jak oni są aktywni i muszą być niewidzialne, bo całą scenę zajmują oni – panowie swego losu.

Niczego nie można być pewnym


Opowieść, wyznaczana rytmem wzwodów, skoków adrenaliny i urażonej dumy staje się z czasem nieco monotonna. Próbowałam więc czytać „Króla” inaczej, szukać w nim jakichś uniwersalnych prawd, bo przecież Twardochowi nie sposób odmówić bycia sprawnym komentatorem rzeczywistości. Dlatego odłóżmy na bok gangsterską opowieść, porzućmy opozycję Polacy-Żydzi, kobiety-mężczyźni, bo jest w „Królu” coś więcej, czego nie widać na pierwszy rzut oka.

Poza wszystkim innym, „Król” to książka o pamięci, czy raczej o jej braku – o nieuzgadnialności wspomnień, które wyślizgują nam się z rąk i za każdym razem okazują się inne. Historię przekazuje nam Mosze Inbar, czy w zasadzie Mojżesz Bernsztajn, syn zamordowanego przez Szapirę sklepikarza. Ale czy możemy ufać jego słowom, skoro raz po raz wspomnienia rozmywają się i powracają jak mantra frazy „a może źle to wszystko pamiętam”, „a może wcale tak nie było, może mnie tam nie było”. To pytanie także do nas: czego możemy być pewni na temat swojej przeszłości?



Twardoch poprzez wspomnienia Bernsztajna pokazuje, jak przerażającą nieciągłością odznacza się nasze życie. To przerywana linia, w której jednak nijak nie da się tych przerw wskazać, pokazać „o tu, kończy się moje bycie chłopcem, a zaczyna bycie mężczyzną”, albo „tutaj jeszcze byłem wrażliwy na ludzkie cierpienie, a od tego momentu zobojętniałem”. Nie sposób myśleć o sobie z przeszłości inaczej jak o obcym człowieku. I tak samo odwrotnie – również w przyszłości czeka na nas jakiś obcy ja.

W opozycji do tego stawia Twardoch przedmioty, do których zawsze miał słabość. Konkretne, opisywalne za pomocą parametrów: ceny, wymiarów, ciężaru, kształtu, przeznaczenia. Te detale, rzeczy materialne nie są w „Królu” wyłącznie dekoracją – to one są ładunkiem sensu, jedyną pewnością. Ufać można jedynie przedmiotom – nie ludziom – ponieważ przedmioty są niezmienne, nie podlegają nastrojom ani zniekształceniom pamięci.

Gdzie się kończy bycie mężczyzną?


„Król” to także – nie dajcie się zwieść – opowieść o tożsamości. O byciu mężczyzną i o lęku przed tym, kiedy mężczyzną przestaje się być. Czy ma to miejsce w chwili, gdy po raz pierwszy tracisz czujność? Gdy okazujesz litość? Gdy mimo obecności pięknej kobiety w łóżku już ci nie staje? A może gdy zapominasz, kim jesteś? Czy starość ma płeć, pyta Twardoch, i – jak się domyślacie – nie znajduje odpowiedzi.

To też opowieść o tworzeniu siebie. Świadomym wybieraniu elementów, z których budujemy własny obraz. O etniczności, która nas determinuje, ogranicza, ale może też być świadomie przekroczona, a więc odrzucona, i na powrót wybrana, jak ma to miejsce w przypadku żydowskości Szapiry. A może i śląskości Szczepana Twardocha, bo przecież wszystkie fragmenty „Króla”, którego tego dotyczą, brzmią nad wyraz znajomo.




Widzę go: w szytym na miarę garniturze od Zaremby, w lśniących butach od Kielmana i z nienagannie przystrzyżonymi włosami. Ma twarz Ciliana Murphy’ego, bo w „Królu” nie brakuje subtelnej, ale jednak wyczuwalnej inspiracji Peaky Blinders. A może to czasy były tak samo złe w Zjednoczonym Królestwie i w II Rzeczypospolitej? Nie mnie osądzać, dość powiedzieć, że po przeczytaniu „Króla” zostaje w głowie podobny klimat, wrażenie. Nie zostają jednak w pamięci żadne frazy. To raczej nie materiał na Nike, ale na Emmy – kto wie?

Szczepan Twardoch: Król, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz