Szczepan Twardoch stworzył powieść gangsterską, mroczną i na wskroś męską, o ile oczywiście założymy, że bycie mężczyzną oznacza opowiedzenie się po stronie siły, przemocy, wulgarności i seksu. Ja mam co do tego wątpliwości, ale Twardoch najwidoczniej nie, dlatego spotkanie z Jakubem Szapiro musi się skończyć naszym upadkiem na deski.
Widzę go: w szytym na miarę garniturze od Zaremby, w
lśniących butach od Kielmana i z nienagannie przystrzyżonymi włosami. Ma twarz
Ciliana Murphy’ego, ale o tym później. Jakub Szapiro, żydowski bokser z klubu
Makabi, elegant, którego wielbi warszawska ulica. Zwłaszcza ta z okolic
Nalewek. To człowiek Kuma Kaplicy – gangstera wzbudzającego przemieszany z
podziwem strach zarówno w Żydach, jak i Polakach. Człowiek, dodajmy, od brudnej
roboty. Jak wygląda fabuła gangsterskiej powieści łatwo można się domyślić,
dlatego o tym najmniej mam ochotę pisać.
„Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma
językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się
nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią, a zwykle
po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko
rozdzielone oceanem”, pisze Twardoch na pierwszych stronach powieści. I ta
opozycja polskości i żydowskości, tego, co nasze, a co ich, jest osią całej
narracji. Jedno od drugiego zostaje oddzielone grubą krechą, którą tylko
nieliczni – jak Kum Kaplica czy Szapiro – mają odwagę (czy raczej czelność)
przekraczać. W tę i we wtę.
Pod gradem ciosów
Powieści Twardocha zawszy były mocne, zawsze męskie w
sposobie odczytywania historii i sposobie postrzegania rzeczywistości, ale
„Król” w swojej brutalności i wulgarności sięga o wiele dalej. I nie uzasadnia
tego ani profesja głównych bohaterów, ani historyczne realia, ani tym bardziej
literacka konwencja. Agresja w „Królu” nie służy niczemu poza przyjemnością z
jej opisywania. Brutalne sceny pojawiają się raz po raz, nieprzerwanie, bez
wytchnienia, na swój sposób więc nużą, o ile znużyć może coś tak okrutnego, co
wywołuje jednocześni obrzydzenie i mdłości.
Podobnie okrutnie traktowane są w „Królu” kobiety. Nie tylko
(co zrozumiałe) przez bohaterów powieści, ale przede wszystkim przez Twardocha.
Kobiety nie są pełnokrwistymi bohaterkami, równorzędnymi znaczeniowo
partnerkami mężczyzn. Są zaledwie gadżetem, dodatkiem, tłem. Istnieją tylko w
tych momentach, kiedy ich obecność uzasadnia towarzystwo mężczyzny. A to
przecież nie pierwszy taki przypadek – z każdą kolejną książką ten dziwny
niedostatek w twórczości Twardocha staje się coraz bardziej widoczny i
drażniący. Jakby sam autor kobiet nie rozumiał i – co ważniejsze – wcale nie
starał się ich zrozumieć; jakby w ogóle nie obchodziły go ich motywacje, wartości,
sposób myślenia, cały wewnętrzny świat.
Kobiety w „Królu” są matkami, żonami, kochankami – ale nigdy
kobietami. Budowane są wyłącznie na zasadzie prostej opozycji względem
mężczyzn, a zatem muszą być słabe – tak jak mężczyźni są silni, muszą być bierne
– tak jak oni są aktywni i muszą być niewidzialne, bo całą scenę zajmują oni – panowie
swego losu.
Niczego nie można być pewnym
Opowieść, wyznaczana rytmem wzwodów, skoków adrenaliny i
urażonej dumy staje się z czasem nieco monotonna. Próbowałam więc czytać
„Króla” inaczej, szukać w nim jakichś uniwersalnych prawd, bo przecież
Twardochowi nie sposób odmówić bycia sprawnym komentatorem rzeczywistości.
Dlatego odłóżmy na bok gangsterską opowieść, porzućmy opozycję Polacy-Żydzi,
kobiety-mężczyźni, bo jest w „Królu” coś więcej, czego nie widać na pierwszy
rzut oka.
Poza wszystkim innym, „Król” to książka o pamięci, czy
raczej o jej braku – o nieuzgadnialności wspomnień, które wyślizgują nam się z
rąk i za każdym razem okazują się inne. Historię przekazuje nam Mosze Inbar,
czy w zasadzie Mojżesz Bernsztajn, syn zamordowanego przez Szapirę sklepikarza.
Ale czy możemy ufać jego słowom, skoro raz po raz wspomnienia rozmywają się i
powracają jak mantra frazy „a może źle to wszystko pamiętam”, „a może wcale tak
nie było, może mnie tam nie było”. To pytanie także do nas: czego możemy być
pewni na temat swojej przeszłości?
Twardoch poprzez wspomnienia Bernsztajna pokazuje, jak
przerażającą nieciągłością odznacza się nasze życie. To przerywana linia, w
której jednak nijak nie da się tych przerw wskazać, pokazać „o tu, kończy się
moje bycie chłopcem, a zaczyna bycie mężczyzną”, albo „tutaj jeszcze byłem
wrażliwy na ludzkie cierpienie, a od tego momentu zobojętniałem”. Nie sposób
myśleć o sobie z przeszłości inaczej jak o obcym człowieku. I tak samo
odwrotnie – również w przyszłości czeka na nas jakiś obcy ja.
W opozycji do tego stawia Twardoch przedmioty, do których
zawsze miał słabość. Konkretne, opisywalne za pomocą parametrów: ceny,
wymiarów, ciężaru, kształtu, przeznaczenia. Te detale, rzeczy materialne nie są
w „Królu” wyłącznie dekoracją – to one są ładunkiem sensu, jedyną pewnością. Ufać
można jedynie przedmiotom – nie ludziom – ponieważ przedmioty są niezmienne,
nie podlegają nastrojom ani zniekształceniom pamięci.
Gdzie się kończy bycie mężczyzną?
„Król” to także – nie dajcie się zwieść – opowieść o
tożsamości. O byciu mężczyzną i o lęku przed tym, kiedy mężczyzną przestaje się
być. Czy ma to miejsce w chwili, gdy po raz pierwszy tracisz czujność? Gdy
okazujesz litość? Gdy mimo obecności pięknej kobiety w łóżku już ci nie staje?
A może gdy zapominasz, kim jesteś? Czy starość ma płeć, pyta Twardoch, i – jak
się domyślacie – nie znajduje odpowiedzi.
To też opowieść o tworzeniu siebie. Świadomym wybieraniu
elementów, z których budujemy własny obraz. O etniczności, która nas
determinuje, ogranicza, ale może też być świadomie przekroczona, a więc
odrzucona, i na powrót wybrana, jak ma to miejsce w przypadku żydowskości
Szapiry. A może i śląskości Szczepana Twardocha, bo przecież wszystkie
fragmenty „Króla”, którego tego dotyczą, brzmią nad wyraz znajomo.
Widzę go: w szytym na miarę garniturze od Zaremby, w
lśniących butach od Kielmana i z nienagannie przystrzyżonymi włosami. Ma twarz
Ciliana Murphy’ego, bo w „Królu” nie brakuje subtelnej, ale jednak wyczuwalnej
inspiracji Peaky Blinders. A może to czasy były tak samo złe w Zjednoczonym
Królestwie i w II Rzeczypospolitej? Nie mnie osądzać, dość powiedzieć, że po
przeczytaniu „Króla” zostaje w głowie podobny klimat, wrażenie. Nie zostają
jednak w pamięci żadne frazy. To raczej nie materiał na Nike, ale na Emmy – kto
wie?
Szczepan Twardoch: Król, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz